Origin – Dan Brown

Do działania zbierałam się długo. Przegrywając zarówno z nawałem obowiązków jak i zwyczajnym ludzkim lenistwem odkładałam w czasie to, co w gruncie rzeczy chciałam rozpocząć od dawna: porządki inelektualno-emocjonalne. Zaczynam dźwigając bagaż sporych zaległości bo nawet jeśli za punkt wyjściowy przyjąć Niedźwiedzia Wojtka z repertuaru warszawskiego Teatru Dramatycznego, ten konkretny przykład robienia z siebie idiotki zaliczyłam przecież grubo ponad rok temu. Ale o tym innym razem. A o czym w ogóle? O tym, co mnie zachwyca, porusza, kształtuje, niekiedy oburza. I jeśli zdarzy się czasem jakiś comic relief, to również popełniony z premedytacją.

* * *

Jakiś (dłuższy już) czas temu, K. stwierdził przy kawie, że jego kontakt z literaturą to naprzemienne jej wchłanianie i porządkowanie spostrzeżeń. Trafił, co tu kryć, w sedno bo, moim zdaniem, tak to właśnie działa – a przynajmniej powinno. O ile wartościową lekturę definiuje znacznie więcej, niż to, czy skłania ona do przemyśleń, tej, która tego nie robi z pewnością nie można za taką uważać. Wartościowanie jest oczywiście praktyką bardzo subiektywną, kreślącą na tyle szerokie spektrum, że często umożliwia zaistnienie dwóch skrajnie odmiennych scenariuszy: one man’s trash is another man’s treasure. Nie twierdzę, że dotyczy to książki, na której chcę skupić się dzisiaj (choć zdarzało mi się słyszeć nieprzychylne opinie o twórczości Dana Browna), ale jeśli założeniem niniejszego bloga jest systematyzowanie mojego kulturalnego doświadczenia zacznijmy – wymownie – od Początku.

412aaa7d45eeb91ae945a127bea5

Jako anglistka, która po latach zarówno osobistych, zdrowotnych jak i edukacyjnych zawirowań dochrapała się wreszcie dyplomu (fizycznie dzieli mnie od niego wciąż toczący się proces administracyjny, ale w tym momencie można spokojnie uważać, że jest to już mniej niż pół ciuta), za zawodowy obowiązek poczytuję sobie zmagać z literaturą anglojęzyczną bez pośrednictwa tłumacza. Od czasu do czasu siłą rzeczy zdarzają mi się odstępstwa w tej praktyce (nie chcę nawet spekulować o ile uboższy byłby dla mnie odbiór sonetów Shakespear’a odarty z kunsztu Barańczaka a i kwiecistość stylu Sterne’a sprawia, że z chęcią podziękowałabym Krystynie Tarnowskiej za jej wysiłek – nawet jeśli w starciu z J.W. Tristramem Shandy ostatecznie poległam) i doskonale zdaję sobie sprawę, że tak jak lekarz nie leczy się sam, a szewc bez butów chodzi, filolog niekoniecznie musi, w odruchu Pawłowa, gardzić pracą kolegów po fachu (niezależnie od tego, jak mocno dyskusyjna bywa niekiedy jakość tej pracy), ale skoro między mną a pierwotnym tekstem nie stoi żadna bariera, wypada z tego korzystać choćby w ramach ukłonu w stronę własnego rozwoju. Również zawodowego. Zniekształcający wpływ przekładu na tekst źródłowy to oczywiście, osobny temat.

Browna otwarcie i bez krępacji zaliczam do grona moich ulubionych pisarzy. Przemawia do mnie jego język literacki, który posiada zupełnie obcą dla np. Tolkiena lekkość, nie będąc przy tym tak całkowicie bezpośrednim, jak ma to miejsce u Kinga (zaznaczam: nie jest to z mojej strony zarzut pod adresem mistrza grozy, któremu, zresztą, zamierzam poświęcić tutaj całkiem sporo miejsca), a także umiejętność wplecenia w fabułę posiadanego ogromu wiedzy z zakresu historii sztuki w taki sposób, że, w procesie, nie staje się on męskim odpowiednikiem Orzeszkowej. O ile fragmenty koncentrujące się na architekturze z pewnością nie stanowią moich ulubionych (rzekła bratanica profesora architektury i niedoszła oblubienica architekta – oh well), o tyle twierdzenie, że są dla niej ujmą byłoby z mojej strony niesprawiedliwe. Cenię literaturę, która poszerza horyzonty, niezależnie od tego czy są to akurat te horyzonty, które ja sama mam ambicję i chęć poszerzać, jednak Dan Brown to dla mnie, przede wszystkim, inteligencja, błyskotliwość i erudycja, pozwalające rosnąć thrillerowi do gatunku literatury wysokiej. I dobrze – przecież nic tak nie ożywia jak porządne morderstwo. Kiedyś osobiście wam to zademonstruję i bynajmniej nie zza krat – z półek w księgarni.

Jestem, z definicji, ogromną fanką serii literackich jako zjawiska. Wynika to zapewne z mojego charakteru, który sprawia, że – w zależności od sytuacji – nie lubię, nie potrafię, nie chcę, bądź też boję się cokolwiek „kończyć”. Pojedyncze publikacje mają oczywiście swój niezaprzeczalny urok, ale ileż więcej tego uroku kryje w sobie świadomość, że nie musisz rozstawiać się z ulubionymi bohaterami po zaledwie jednym tomie! Jak każdemu, zdarzało mi się, oczywiście, trafiać na cykle, które z trudem zjednały mnie sobie jako czytelnika, bądź takie, które, mimo moich najszczerszych chęci, nie były w stanie tego dokonać, ale szczerze: jakiej szanującej się ex-kujonicy po tunningu nie przypadłyby do gustu przygody profesora w tweedowym super-blezerku, którego gadżetem #1 jest zegarek z Myszką Mickey? No proszę was!

Przez wzgląd na to szczególne (jakże rzadkie do wychwycenia w literackiej rzeczywistości) wrażenie, że każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego, Brownowska saga stała się moim własnym, prywatnym fenomenem. Jeśli nie liczyć przekonania o lekkim spadku formy przy The Lost Symbol (które, zresztą, zdaje się potwierdzać brak ekranizacji), każdy tom serii uważam za świadczący o postępującym rozwoju literackich umiejętności autora. Choć z drugiej strony – może to wcale nie jest tak? Czasem dopada mnie myśl, że to, z czym Brown wychodzi do czytelnika w piątej części cyklu, od samego początku było składową jego literackiej kompetencji – kompetencji, którą świadomie dozuje, wplątując tym samym czytelnika w swego rodzaju grę. Dobroduszną grę, no bo przecież, bądźmy szczerzy, Dan Brown nie gra o zgon.

Przyznam, że lektura tomu czwartego pozostawiła mnie w tak wielkim zachwycie, że w tym wypadku dość mocno obawiałam się własnej reakcji. Nie oczekujcie spoilerów, bo na pewno nie próbuję rozruszać tego miejsca po to, żeby parafrazować cudze teksty (takie wybryki zostawmy na okoliczność mojej radosnej twórczości akademickiej, gdzie są one wymagane, niezależnie od tego, jak bardzo mnie to frustruje i boli). To swoiste wielkie WOW, którym oberwałam po świadomości, poglądach i intelekcie tak mocno, że zobaczyłam w oczach Chińską flagę, w przypadku Inferno przyszło stosunkowo wcześnie. Origin wybuch własnego potencjału przesunął w czasie do maksimum i może właśnie dlatego towarzyszący temu wstrząs był na tyle duży, że na długi czas zostawił mnie absolutnie speachless, clueless i jeszcze parę innych fancy angielskich przymiotników, które pasują tutaj zdecydowanie lepiej, niż polszczyzna, sięgająca od Mikołaja Reja po Nataszę Urbańską.

Zgadza się, że Brown lubi bawić się tematami z pogranicza religijnego tabu (przy czym nie mam tu na myśli igrania z ogniem tylko po to, żeby zarobić coś na objazdówce z kontrowersją – raczej zręczne i metodyczne balansowanie na krawędzi poprawności politycznej z zachowaniem dobrego smaku i tonu, który zostawia bez argumentów wszystkich aspirujących malkontentów z kółek różańcowych, niedzielnych szkółek i mentalnych okolic. No co? Brown świetnym pisarzem jest, ale ja, w swoim zakresie, nie mam ochoty na słowną akrobatykę). Zgadza się również, że pierwsze w całości szczere wątpliwości natury teologicznej, które spłynęły na mnie tuż po zakończeniu lektury, rozwiały się już dawno. Tym niemniej, właśnie ze względu na nie książkę polecam. Potrzeba wiele, żeby choć na moment zachwiać poglądami tak zatwardziałej ateistki za jaką się uważam, jestem więc gotowa stwierdzić, że Origin mocno wami potrząśnie. A nawet jeśli nie (bo sejsmika percepcji u każdego przebiera inaczej – uświadamiam to sobie już choćby na podstawie zawyżonych ocen tych wszystkich koszmarków na filmwebie), za czysto obiektywną wartość merytoryczną książki ręczę całym moim 158-centymetrowym ja – 9 / 10.

approved-29149_960_720.png

Udanej lektury tym, którzy znają wcześniejsze tomy i powodzenia tym, którzy dopiero zaczną swoją przygodę z serią!

Thin Nacreous

Ps: Tom Hanks jest za stary do roli Langdona.

Ps 2: Ale i tak go kochamy.

2 myśli na temat “Origin – Dan Brown

  1. Witamy na blogowym pokładzie! :*

    Z seriami literackimi to jak z serialami w sumie – mamy piosenkę, którą dobrze znamy i po trosze z tego powodu ją lubimy. I o ile się ona koncertowo nie spieprzy, to będziemy jej się trzymać, bo często na przestrzeni lat okazuje się, że nie ma nic lepszego niż rzeczy niezmienne 😉

    Polubienie

    1. :*

      Coś w tym jest. Analogię z piosenkami rozszerzyłabym jeszcze o stwierdzenie, że

      I’m fed up with my favortite band : new songs don’t sound like the old ones.
      I’m fed up with my favortite band : new songs sound too much like the old ones.

      Nie dogodzisz 😀

      A to co niezmienne często bywa lepsze z tej prostej przyczyny, że to co nowe – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – jest już znacznie znacznie słabsze.

      Polubienie

Dodaj komentarz